Małżeński weekend z papieżami
Małżeński weekend z papieżami
Miałam ostatnio szczęście przeżyć piękny weekend. Z Mężem, a bez dzieci. Każdy rodzic wie mniej więcej, o czym mówię, a rodzic wielodzietny rozumie dodatkowo, że mamy tutaj do czynienia ze swego rodzaju cudem. Owszem, lubię, a nawet kultywuję, wyjazdy całorodzinne, niemniej, przychodzi czas, kiedy marzę o pobyciu z moim Kochanym Małżonkiem, i to we względnej ciszy, i w klimacie jednak dorosłości, a nie przełomu przedszkola i podstawówki, z akcentami burzliwego dorastania.
I udało nam się, Łaska zadziałała, a my te trzy dni spędziliśmy, współpracując z Nią.
Darowany weekend połączyliśmy z – bardzo przyjemnymi – obowiązkami „służbowymi”, jakie mamy w naszej wspólnocie – Domowym Kościele. Mieliśmy mianowicie odwiedzić ośrodki, w których w czasie wakacji rodziny będą spędzać swój czas rekolekcji oazowych. Ruszyliśmy na południe, do Wadowic.
Wizyta w miejscu, w którym, jak mówił nasz Święty Papież, „wszystko się zaczęło – życie, szkoła, studia, teatr – i kapłaństwo!”, zawsze jest dla mnie wzruszająca. Na pewno tak po prostu, sentymentalnie, w końcu każdy ma takie miejsce, gdzie wszystko się zaczęło, i często jakoś to miejsce nosi w sobie – i jest to ujmujące, że i Święci je mają. Tym razem jednak zauważyłam też, że Święci, których znam, pochodzą w ogromnej większości z małych miasteczek, ukrytych przed światem miejscowości, ze wsi. Chyba łatwiej jest usłyszeć Boga, gdy za oknem widać korony drzew, gdy wszystkie drogi zdają się prowadzić do kościoła – bo tak często przecież kiedyś budowano ludzkie osady, gdzie wzrasta się wśród ludzi bliskich i znajomych, a nie w anonimowym tłumie. Dziś wsie pustoszeją, wielkie miasta kuszą tysiącem ofert. Dobrze, że powstają równolegle przestrzenie ciszy i pustyni, także w tych wielkich miastach. Miejsca, takie jak nasza kaplica Adoracji, gdzie można w ciszy trwać przed Nim.
Wróćmy do niedużych Wadowic, gdzie niezwykłe było dla mnie też dotknięcie miejsca, gdzie kształtowała się duchowość Jana Pawła II – wadowickiego Karmelu „na Górce”. Miejsce żywe, bijące serce miasteczka; choć był to dzień powszedni, na Mszy Świętej w ławkach gęsto, do konfesjonału spora kolejka. Ojciec Dyrektor ośrodka rekolekcyjnego bardzo młody, otwarty, pełen energii, pomysłów, oddany posłudze tam, gdzie jest potrzebny; trochę w kontraście kilku ojców w bardzo podeszłym wieku, koncelebrujących Eucharystię mimo widocznego trudu w poruszaniu się, przygiętych wiekiem do ziemi jak stare, powyginane wiatrem drzewa i równie jak one mocno wrośnięte korzeniami. W kontraście – nie, raczej jako wzajemne dopełnianie się, jako obraz pełni, całości.
Podczas długiej trasy, kiedy Mąż pewną ręką prowadzi samochód, mogę zatopić się w lekturze książki. „Mój brat Papież” Georga Ratzingera to opowieść o życiu Papieża Benedykta XVI, relacjonowana przez Jego brata, również kapłana. Jest to niezwykła historia o tym, jak Bóg prowadzi tego, kogo powołuje. Zawsze robi na mnie wrażenie wielość możliwych opcji – a w zasadzie, powiedzmy sobie jasno – tam, gdzie działa Bóg, opcji jest nieskończenie wiele. W książce brata o bracie ukazuje się naszym oczom jeden z takich scenariuszy; spisany językiem eleganckim, stonowanym, a zarazem barwnym. Oto człowiek, któremu jak najdalej było od dążenia do zaszczytów, tytułów, od pogoni za realizacją własnych ambicji, od liderowania tłumom, ten człowiek właśnie jest konsekwentnie prowadzony przez Boga do najwyższego w Kościele Katolickim Urzędu – na tron Stolicy Apostolskiej. A jak to wszystko się zaczęło? Ujmują za serce wspomnienia dzieciństwa w domu Ratzingerów. Papież Benedykt jako mały Józio bardzo lubił pluszowe misie, i z zapamiętaniem bawił się z bratem w … odprawianie Mszy Świętej, co było zresztą wówczas bardzo popularną zabawą. Szanujące się sklepy zabawkarskie i troskliwi rodzice w Bawarii chętnie wyposażali synów w zestawy mini naczyń liturgicznych, a bracia Ratzinger mieli nawet uszyte przez krawcową matki specjalne małe ornaty. Wszystko po to, by od małego zachwycać chłopców służbą liturgiczną, a potem – pokazywać możliwość powołania do kapłaństwa. Wspólnie z Mężem uznaliśmy, że pomysł był rewelacyjny w swej prostocie. Jest jakimś komunikatem o dzisiejszym świecie fakt, że można kupić mnóstwo zabawkowych imitacji atrybutów różnych grup zawodowych, a nie można kupić „wyposażenia” dla chłopców, którzy chcieliby się bawić w bycie księdzem. Kontrowersyjne? Jak dla mnie – owoce mówią same za siebie.
Ale oczywiście te zabawy to tylko jakiś kawałek świata, w którym wzrastał Papież Benedykt. O wielu fragmentach książki mogłabym tu pisać, bo rzecz jest inspirująca w różnych wymiarach. Jako mamie pięknie mi się czyta wspomnienie o matce, która była kobietą z krwi i kości, lubiła czytać (powieści historyczne i romantyczne) i robiła pyszne mączne słodkości. Była bardzo wierząca, a jednocześnie bardzo blisko ziemi; jej wiara była czytelna dla dzieci m.in. poprzez kultywowanie pewnych zwyczajów, obrzędów związanych ze sferą sacrum w rodzinie, z obchodzonymi świętami, okresami roku liturgicznego, z dbałością o szczegóły życia rodzinnego. Ojciec – niezbyt wylewny, milczący, a jednocześnie uważny i zabezpieczający nie tylko podstawowe potrzeby, ale także dostrzegający pragnienia dzieci – gdy zauważa miłość swojej dziatwy do muzyki kupuje im fisharmonię. I niezwykła, do pozazdroszczenia, więź między trojgiem rodzeństwa (Josephem, Georgiem i Marią), trwająca od początku przez całe dorosłe życie; niewymuszona, prawdziwa, głęboka przyjaźń.
Ponieważ lubię sprawiedliwość, w moich spotkaniach z Papieżami nie może zabraknąć Papieża Franciszka. Ale że miało być o weekendzie, to na tym zakończę, a Papież Franciszek będzie miał swój oddzielny odcinek.
Aleksandra Lutoborska – szczęśliwa żona i matka pięciorga dzieci, lubiąca swój zawód psychoterapeutka, od 17 lat z Mężem we wspólnocie Domowego Kościoła, gdzie z radością służy Bogu i ludziom. Patriotka parafii anińskiej, radująca się obecnie obserwowanym ożywieniem życia parafialnego.