O wpływie rehabilitacji na życie duchowe pacjenta
O wpływie rehabilitacji na życie duchowe pacjenta
Dzisiaj będzie to felieton osoby, która czuje się absolutnie w drugiej połowie życia. Z kryzysem wieku średniego szczęśliwie się pożegnaliśmy, chwilę przed 41-mi urodzinami. Przyjmuję już z łagodną akceptacją prawdziwość twierdzenia, że jeśli po osiągnięciu pewnej kwoty przeżytych wiosen budzimy się i nic nas nie boli, niechybnie oznacza to, że we śnie umarliśmy. Po doświadczeniu, które rok z hakiem temu stało się moim udziałem – a imię jego rwa kulszowa, zmieniłam swoją perspektywę patrzenia na procesy zużycia materiału i postanowiłam o siebie zadbać.
Różne rzeczy się robiło, żeby rwa odeszła w niepamięć, ale dopiero teraz, jak pisałam, czyli kilkanaście miesięcy później, mogłam rozpocząć turnus rehabilitacyjny na oddziale dziennym w SZPZLO Warszawa – Wawer na ul Strusia. Swoją drogą, konia z rzędem temu, kto potrafi z pamięci rozszyfrować ten skrót. Ja nie potrafię, choć 10 sekund temu sprawdzałam jego rozwinięcie na stronie przychodni. Świadczy to o tym, iż miłorząb japoński może prawie wszystko, ale prawie robi dużą różnicę.
Ale nie o swoich zanikach pamięci dzisiaj chciałam, tylko o tym fantastycznym miejscu, jakim jest oddział dzienny i o niezwykłym doświadczeniu rehabilitacji.
Przede wszystkim, ja nie wiem, jak to jest możliwe, ale wszystkie osoby, pracujące na piętrze, gdzie odbywa się rehabilitacja, są miłe. Uśmiechnięte Bezinteresownie pomocne. Zaangażowane. Nie chcę wprowadzać tutaj patetycznych akordów, bo to lekka etiuda jest, ale dzieląc się całkiem szczerze swoimi wrażeniami, powiem, że jest w tym przedsmak Nieba. Nie wiem, skąd Panie i Panowie fizjoterapeuci biorą taką energię i radość; ich praca jest naprawdę ciężka, wymaga nieustannej koncentracji, wysiłku fizycznego, bycia w przytomnym kontakcie i w kilku miejscach naraz. Jest w tej pracy ogromnie dużo służebności; tak naprawdę, zadaniem Państwa rehabilitantów jest realizowanie zaleceń lekarza i dbałość o komfort pacjenta. Tymczasem wszyscy, których tam spotkałam, byli naprawdę obecni w swoich zadaniach. Jest przeuroczym, eleganckim zwyczajem zwracanie się do pacjentów per „Panie Stanisławie” czy „Pani Aleksandro” (tak, to do mnie!). Nie pamiętam, żeby mnie ktoś gdzieś traktował z taką ciepłą atencją.
Od dziesięciu dni zażywam w komfortowych warunkach indywidualnego treningu ćwiczeń na kręgosłup. Mam je wykonywać na odcinek lędźwiowy, ale kiedy zwierzyłam się, ze wiek podeszły nadszarpnął i wyższe rejony tej głównej kostnej osi ciała, pani Marta pośpieszyła mi na ratunek i objęła programem rehabilitacyjnym także inne odcinki kręgosłupa. Tak, po prostu, bo zgłosiłam potrzebę. Boję się mrożenia w kriokomorze, choć podobno pomaga zachować młodość (przywrócić?) – proszę bardzo, dostanę szczegółowe instrukcje, jak mogę dokonać zmiany zabiegu na inny, wręcz przeciwny – i oto leżę pod cieplutką kołderką z parafiny (i moje ulubione dialogi podsłuchane: „Proszę pana, co to jest, ten okład?” – „Asfalt, proszę pani, asfalt”).
Dowcipne komentarze, sesje terapeutyczne w wersji mini, nauka wyciszenia („Mogę odebrać telefon?” – „Nie. Co pani sobie będzie głowę telefonem zawracać”.) Mówię raz do jednego pana rehabilitanta: „Pan to dzisiaj w dobrym humorze!” – po tym, jak zaprezentował werwę seryjnego rozbawiacza pań leżących na trzech kolejnych stanowiskach. A on mi na to: „Dzisiaj to ja mam bardzo zły humor, ale co ja się będę swoim humorem przejmował!”.
Czasem bywa bardzo na poważnie. Człowiek ma taką cenną umiejętność, podsłuchiwania. Dzięki tej umiejętności jedna pani, podpięta akurat pod jakąś zmyślną aparaturę typu „ultradźwięki” mogła poznać kłopoty jednego z panów rehabilitantów we współpracy z deweloperem od świeżo zakupionego lokum i zaproponować natychmiast pomoc doświadczonego prawnika. Kiedy indziej pan rehabilitant wysłuchał zwierzeń dotyczących kłopotów z synem innej pani. Ktoś komuś jakiś namiar, ktoś komuś jakąś radę. A dzisiaj to nawet jedna pani, nieźle połamana najwyraźniej, przytaszczyła na oddział dwa wielkie wory toreb włoskich, skórzanych, celem zaopatrzenia w nie wszystkich chętnych. Ja się nie załapałam tym razem, ale za to panie rehabilitantki szczegółowo zademonstrowały mi swoje zakupy. Bo nic tak nie leczy, Drodzy Państwo, jak dobry handel.
I mój patriotyzm tu wzrasta. Bo cały pion rehabilitacyjny w naszej przychodni reprezentuje – i uruchamia w pacjentach – najlepsze nasze cechy narodowe: gościnność, poczucie humoru, otwartość, taką szczerą chęć niesienia pomocy, kreatywność i elastyczność. Z perspektywy leżanki, z elektrodami na plecach, widzę naprawdę fajne społeczeństwo i jestem dumna, że tu przynależę. A przekrój mamy szeroki, bo wszelakie choróbska i urazy jednak są egalitarnym zjawiskiem. I, co zupełnie niebywałe, wszyscy wszystkim mówią tutaj „dzień dobry”.
Trochę pożartowaliśmy, ale kiedy patrzę na starsze osoby, schorowane, nierzadko samotne, które na oddziale mogą tego wszystkiego doświadczyć – ciepła, uwagi, dobrego kontaktu fizycznego, to myślę sobie, że bardzo ważną i potrzebną pracę wykonują ci, którzy są tam zatrudnieni. To jest dla mnie niezmiennie wzruszające, kiedy ktoś skarży się, że mu zimno, i jest to usłyszane, i potraktowane poważnie; ktoś inny ma kłopot z zejściem z leżanki i zaraz dostaje wsparcie. Tu poprawiają ci zagłówek, tu pomasują palce u ręki. Tutaj nie ma anonimowych pacjentów, tu każdy jest zauważony, przyjęty. Tutaj się pacjenta chwali za wysiłek i czynione postępy. Tutaj nie ma kilometrowych kolejek przed gabinetami, nie ma opóźnień, awantur, kto kiedy wchodzi. Przynajmniej ja ich nie doświadczyłam.
I trochę tak sobie myślę, że podobnie, jak był dla mnie swoistymi rekolekcjami czas, kiedy złamała mnie rwa kulszowa – ja naprawdę nie wiedziałam, że coś może tak boleć i że można być tak bezradnym wobec niemocy własnego ciała; tak samo i teraz przeżywam taki czas skupienia. Leżąc pod kolejnymi aparatami staram się modlić, żeby ten czas jak najlepiej wykorzystać. Rozmyślam sobie słowami Psalmu 139:
Przenikasz i znasz mnie, Panie, *
Ty wiesz, kiedy siedzę i wstaję.
Z daleka spostrzegasz moje myśli, †
przyglądasz się, jak spoczywam i chodzę, *
i znasz wszystkie moje drogi.
…
Ty bowiem stworzyłeś moje wnętrze *
i utkałeś mnie w łonie mej matki.
Sławię Cię, żeś mnie tak cudownie stworzył; †
godne podziwu są Twoje dzieła *
i duszę moją znasz do głębi.
Nie byłem dla Ciebie tajemnicą, †
kiedy w ukryciu nabierałem kształtów, *
utkany we wnętrzu ziemi.
…
Widzę, jak pięknie zostaliśmy stworzeni i jak daleko odchodzimy od tego piękna, jak mało w nas uważności, dobrego traktowania własnego ciała – utkanego przecież z najwyższą pieczołowitością przez Stwórcę. Bardzo wyraźnie doświadczam tego, że człowiek jest jednością, że odzyskując siły fizyczne, zaczyna zdrowiej funkcjonować psychicznie, a wraz z tymi zmianami jakby ożywał duchowo. Myślę sobie o tym, że przecież Bóg nie chce dla nas obezwładniającego stresu, który deformuje nam mięśnie, napinając je nieustannie; Bóg nie chce dla nas nadwagi, spowodowanej obżarstwem; nie chce zardzewiałych stawów, cierpiących z braku regularnego ruchu. Bóg chce, byśmy odkrywali Jego Ojcowską miłość w tym, jak pozwala nam wracać do zdrowia, a także we własnej sprawności i sile; bo to On „stworzył nas tak cudownie”. Chce, abyśmy spotykali Go w drugim człowieku, w jego gotowości do służby, w jego rękach, niosących pomoc. Daje nam czas wytchnienia, czas beztroskich żartów, ale też czas prawdziwego kontaktu z drugim człowiekiem. Daje nam też Ducha, który pozwala z wdzięcznością dziękować Mu za to, że może tak być, że Królestwo Boże naprawdę jest tutaj, jest w nas – jeśli tylko będziemy Go pragnąć i szukać.
Aleksandra Lutoborska – szczęśliwa żona i matka pięciorga dzieci, lubiąca swój zawód psychoterapeutka, od 17 lat z Mężem we wspólnocie Domowego Kościoła, gdzie z radością służy Bogu i ludziom. Patriotka parafii anińskiej, radująca się obecnie obserwowanym ożywieniem życia parafialnego.