Jak żyć? Jak umierać?
Jak żyć? Jak umierać?
Trochę to będzie o tych pierwszych dniach listopada, które przed chwilą minęły – o dniu Wszystkich Świętych i o Wspomnieniu Wszystkich Wiernych Zmarłych. W ostatnim czasie miałam okazję obejrzeć dwa filmy, jeden zrealizowany przez zespół polsko-angielski, drugi – tylko przez twórców polskich. Oba o wybitnych ludziach, o bogatych osobowościach, o mężczyznach, którzy zmienili świat. Jakże inne jednak były ich wpływy i jak inaczej doświadczali trudu, wpisanego w ludzką egzystencję.
Pierwszy film to animacja „Twój Vincent”, film, którego kanwą wizualną twórcy uczynili obrazy van Gogha, a kanwą fabularną – tajemnicę śmierci wielkiego malarza. Film, który pokazuje, jak nowoczesna technologia może przybliżać współczesnemu odbiorcy dorobek holenderskiego twórcy, jednocześnie jednak nic mu nie dodając – dodać nie może, bo obrazy te są same w sobie arcydziełami. Van Gogh, w którego wciela się w filmie aktor Robert Gulaczyk, jest pokazany jako postać tragiczna; człowiek o ogromnej wrażliwości i delikatności, w każdej chwili chłonący zjawiskowość świata, jednocześnie naznaczony odrzuceniem i niezrozumieniem ludzi mu bliskich; budzący w otoczeniu lęk, niepokój i zawiść. Człowiek, który nie znajduje innego wyjścia z kręgu swojej rozpaczy, niż śmierć; jego samobójstwo budzi wprawdzie wątpliwości, ale osamotnienie – nie pozostawia żadnych. Braterstwo z Theo okazuje się jeszcze jednym brzemieniem, niesionym przez obu braci, którzy kochają się, szukają i mijają w ciemności. A przecież Vincent van Gogh trwa, w „pomniku trwalszym niż ze spiżu”, w pejzażach, portretach, w wazonie słoneczników, na który pewnie wielu z nas patrzeć już zawsze będzie jego oczami.
Drugi film – „Dwie korony” – to fabularyzowany dokument o Św. Maksymilianie. Film artystycznie zupełnie innej kategorii niż „Twój Vincent”, film prosty, wydaje się jednak, że jest to prostota znamienna dla życiorysów świętych, tych, którzy już w dzieciństwie mają jasność celu, do którego chcą dążyć. Święty Franciszkanin jawi się tutaj jako osoba nieprzeciętna nie tylko pod względem duchowym; jasne jest, że miał wybitny, wizjonerski umysł ścisły, że cechowała go nie lada przedsiębiorczość i umiejętności organizacyjne. Wszystko to jednak jest z Boga i w Bogu zakorzenione, w szukaniu Jego Woli i podporządkowywaniu Mu swojej małej, ludzkiej woli – słynne równanie – przepis na świętość Maksymiliana. Braterstwo w życiu Św. Maksymiliana nie oznacza sielankowego współbrzmienia anielskich chórów, jest ciężką wspólną pracą, odpowiedzialnością za siebie nawzajem i radością z małych rzeczy. Porusza wyrazistość tej prawdy, że wszystkie niezwykłe dzieła Maksymiliana, na chwałę Niepokalanej i za Jej wstawiennictwem czynione, są jedynie preludium do ostatniej stacji na drodze Świętego – do oddania swojego życia za współwięźnia. Głodowa śmierć w celi Auschwitz czyni z Maksymiliana tego, który uczestniczy w największym Zwycięstwie, jakie zna ludzkość – Zwycięstwie Chrystusa nad śmiercią, a w Jego Osobie – miłości nad nienawiścią, dobra nad złem.
O postaciach sportretowanych w obu filmach powiedziano i napisano już tysiące słów. Zarówno malarz Vincent jak i Święty Maksymilian mają nam nadal coś do przekazania. Po tych dwóch spotkaniach na sali kinowej zastanawiam się, co mówią mi, dzisiaj.
Mówią o życiu. Że życie musi mieć cel, a jedynym celem, który na pewno nigdy nie okaże się iluzją, jest Bóg. Że pokładanie ufności w człowieku jest zawodne, nie dlatego, że wszyscy jesteśmy w sposób wyrachowany źli, ale – słabi. Że nasze istnienie musi mieć fundament, by nie rozpadło się na kawałki, gdy zacznie się nawałnica; a tą najpewniejszą podwaliną jest relacja z Nim. Że warto żyć z pasją, że warto przekraczać granice – wyobraźni, czasu, swoich lęków. Że życie nieuchronnie zmierza ku śmierci, ale nie czyni nas to bezbronnymi zakładnikami losu. Bo mamy wpływ nie tylko na to, jak żyjemy, ale także na to, jak umieramy.
Ksiądz Pawlukiewicz powiedział słowa, chętnie cytowane w dniu Wszystkich Świętych – „To nie jest tak, że oni umarli, a my żyjemy. To my umieramy, a oni żyją”. Nie wystarczy niestety umrzeć, by żyć. Trzeba umierać owocnie, wiedząc, po co i dla kogo umieramy. Nasz przyjaciel powiedział kiedyś, że jego życie dzisiaj to przygotowanie do dobrej śmierci. I o taką się dzisiaj modlę. Sięgam do modlitewnika mojej prababci, z 1892 roku. Lubię jego bezkompromisowy język. W sprawach ostatecznych nie ma kompromisów, jest albo – albo. Czytam więc „Modlitwę dla uproszenia szczęśliwej śmierci”: „Spraw, Panie! Niech umieram pokutująca, pokorna, zdana na wolę Twoją, oderwana od tego świata, niosąca Ci dobrowolnie ofiarę mojego życia, przebaczająca wszystkim i mająca ich przebaczenie, umocniona Sakramentami Twojemi, wspierana modlitwami Świętych Twojego Kościoła, przejęta wiarą i nadzieją, i kończąca w swem sercu wyznanie gorącej miłości ku Tobie. Takiej śmierci nie lękam się wcale, takiej pragnę, takiej mi udziel, mój Boże!”. Takiej, która jest obumieraniem ziarna, by przyniosło obfity plon.
Aleksandra Lutoborska – szczęśliwa żona i matka pięciorga dzieci, lubiąca swój zawód psychoterapeutka, od 17 lat z Mężem we wspólnocie Domowego Kościoła, gdzie z radością służy Bogu i ludziom. Patriotka parafii anińskiej, radująca się obecnie obserwowanym ożywieniem życia parafialnego.