Ks. Wiesław Kalisiak urodził się 4 grudnia 1935 w Kobyłce. Był synem Stanisława i Heleny z domu Gąsior; miał dwie siostry oraz dwóch braci. Do Szkoły Podstawowej uczęszczał najpierw w rodzinnej Kobyłce, a klasę siódmą ukończył w Warszawie (Szkoła Podstawowa nr 126). Następnie ukończył Gimnazjum i Liceum im. Króla Władysława IV na Pradze.
Powołanie kapłańskie rozpoznał w roku 1944. Dnia 6 lipca 1953 zgłosił się do Wyższego Seminarium Duchownego w Warszawie. Święcenia kapłańskie przyjął dnia 3 sierpnia 1958 z rąk Kard. Stefana Wyszyńskiego. Pracował jako wikariusz w parafiach: Św. Jadwigi w Milanówku (04.08.1958-01.09.1959), student teologii biblijnej na KUL (01.09.1959-01.06.1963), Św. Jana Kantego w Warszawie-Żoliborzu (01.06.1963-01.06.1971), Św. Stanisława Kostki w Warszawie-Żoliborzu (01.06.1971-05.06.1973), pobyt w USA: parafie w Detroit i Warren (05.06.1973-31.10.1974), duszpasterz akademicki (31.10.1974-14.10.1976), proboszcz parafii MB Królowej Polski w Warszawie-Aninie (14.10.1976-24.10.2006).
Dnia 29 listopada 1980 odznaczony przywilejem rokiety i mantoletu. Wicedziekan dekanatu anińskiego od 1 maja 1987; dziekan aniński od 1 września 2005. Od początku istnienia Kapituły Katedralnej (24 grudnia 1992) był jej Kanonikiem Gremialnym. Od 15 grudnia 1994 był prałatem honorowym Jego Świątobliwości.
Przez ostatnie lata trawiła go choroba nowotworowa, z którą dzielnie walczył. Będąc słabym podtrzymywał innych na duchu. Ksiądz prałat Wiesław Bartłomiej Kalisiak zmarł 24 października 2006 r., w wieku lat 70, w kapłaństwie 48. Uroczystości pogrzebowe odbyły się trzy dni później, a ciało zmarłego zostało złożone obok kościoła.
KS. WIESŁAW KALISIAK WE WSPOMNIENIACH PARAFIAN:
Spotkałem w swoim dość już długim życiu bardzo wielu księży. Z całą pewnością do grona wyjątkowych kapłanów należał śp. Ksiądz Proboszcz Wiesław Kalisiak. Dość trudno jest precyzyjnie określić, co charakteryzowało tę niezwykłą osobowość, była to bowiem kompilacja cech zarówno zupełnie zwyczajnych, jak i całkiem niespotykanych. Wypadałoby wymienić przynajmniej te najważniejsze, bo wszystkich nie sposób…
Ksiądz Proboszcz był bardzo prawy, uczciwy, niezwykle poważnie traktował kapłaństwo, służbę Bogu i ludziom. Jednocześnie miał niezwykłe poczucie humoru, był mądry, życzliwy, otwarty na ludzi i taki „prawdziwy. W budowę naszego kościoła włożył nie tylko ogrom pracy, oddał temu dziełu także swoje serce i zdrowie. Gdy budowa dobiegła końca, nie był już tym samym człowiekiem. Wielki wysiłek, mnóstwo kłopotów, nerwów i wyrzeczeń zrobiły swoje: śmiał się już coraz rzadziej, czasem brakowało mu cierpliwości, jednak zawsze niezmiennie kochał ludzi i wciąż znajdował siły, by służyć.
Ale zacznę od początku, od chwili, gdy w 1976 roku przybył do Anina z parafii na Żoliborzu. Cóż, na początku nie wiedzieliśmy, że to prawdziwy Proboszcz…
Początki były trochę trudne, bo Ks. Kalisiak musiał dzielić swój czas między obowiązki duszpasterza parafii, budowniczego wznoszonego w wielkim trudzie i z licznymi przeszkodami nowego kościoła w Aninie oraz duszpasterstwo młodzieży; w dodatku za księdzem przywędrowało całe duszpasterstwo akademickie z Żoliborza. Nic dziwnego, że byliśmy trochę zazdrośni (to delikatne określenie) o „naszego” Proboszcza.
W naszej parafii od dawna była „grupa młodzieżowa”. Przekształciła się z czasem w grupę studencką, później w grupę młodych małżeństw. Od kilku lat organizowałem już spływy kajakowe. Zaproponowałem taki spływ naszemu Proboszczowi. „Wiesiek” – bo w końcu większość z nas tak się do niego zwracała, zasugerował, by zaprosić do wspólnego spływu chętnych z jego byłej grupy z poprzedniej parafii. Cóż było robić, zgodziłem się.
Spływ był duży: 41 osób, 21 kajaków. Rzeka Drawa. „Wiesiek” – wspaniały towarzysz i przewodnik duchowy, płynął na „jedynce”. Czy wiedział wtedy, że to samo robi biskup Karol Wojtyła? Przeżyliśmy wiele wspólnych wspaniałych chwil, wieczornych gawęd przy ognisku prowadzonych przez „Wieśka”, wiele momentów zadumy i radosnego śmiechu. Co ciekawe, spływ był w większości finansowany przez Kajakowy Klub Studencki, więc dopadła nas na szlaku kontrola. Próbowali doliczyć się wszystkich uczestników. Nie udało im się. Ksiądz musiał schować się w lesie, bo jego udział w spływie groził nieprzyjemnymi konsekwencjami (duchownym nie wolno było prowadzić imprez z udziałem młodzieży). Codzienne Msze św., kazania z widokiem na rzekę, jezioro czy las były dla wielu wielkim przeżyciem. Ten wspólnie spędzony czas bardzo nas wszystkich zbliżył do siebie, ponadto poznaliśmy dobrze naszego Proboszcza. Z jednej strony wspaniały kompan, opowiadający niezliczone anegdoty, potrafiący żartować także z siebie, z drugiej strony – prawdziwy kapłan, zdolny w krótkim czasie opanować brykającą brać studencką i skupić nas wokół ołtarza zrobionego z kajaków na wspólną modlitwę, rozważanie Słowa Bożego, wspólne śpiewy.
Po paru latach, naturalną koleją losu, duszpasterstwo akademickie zamieniło się w grupę młodych małżeństw. Ksiądz Proboszcz uczestniczył w naszym życiu – był celebransem w czasie naszych Sakramentów Małżeństwa, udzielał chrztu naszym dzieciom, a z czasem Pierwszej Komunii świętej.
Był z nami w dni powszednie i znów w czasie wakacji. Co roku przynajmniej na dwa tygodnie wyjeżdżaliśmy z naszą grupą na wspólne wakacje nad Jezioro Studzieniczne (okolice Augustowa) lub w okolice Płocka.
Obowiązki „budowniczego” nie pozwalały już ks. Kalisiakowi opuszczać parafii na dłuższy czas, ale wpadał do nas na dwa, trzy dni. I znów był, jak na spływie, pełen humoru, tryskający radością, by za chwilę, przebrawszy się w szaty liturgiczne, głosić głębokie, pełne przemyśleń kazania. Do dziś mam w oczach obraz naszych dzieci baraszkujących po proboszczowskim brzuchu na kocu, na którym położył się w cieniu, by trochę odpocząć po grze w kometkę.
Przez wiele lat byłem pracownikiem parafii i miałem możliwość obserwowania Ks. Kalisiaka w różnych sytuacjach. Pamiętam jego znamienne zachowanie 13 grudnia 1981 roku, w chwili ogłoszenia stanu wojennego. Ten unikający publicznego politycznego zaangażowania kapłan, właściwie już po Mszy św. o godz.10, zdenerwowany do granic możliwości, tak, że nie mógł nic powiedzieć przez zaciśnięte zęby, walnął kilka razy pięścią w pulpit na znak protestu. To było bardziej wymowne niż wiele słów. Ksiądz Wiesław nie mógł oficjalnie angażować się w działalność polityczną, ale…
W czasie stanu wojennego i po nim odpowiadałem za zorganizowanie akcji rozdawania darów napływających do naszej parafii zarówno za pośrednictwem Caritas, jak również darów z transportów prywatnych z zagranicy. Pewnego dnia przyjechał do nas jakiś prywatny transport, chyba z Belgii. Proboszcz, zanim zabraliśmy się za rozładunek, udzielił dziwnej instrukcji: „Andrzej, rozładujcie 2/3 auta, potem pod jakimś pretekstem roześlij chłopaków do domu. Jest tam schowana maszyna drukarska. Rozumiesz?” Po cichu wspierał walczące podziemie jak mógł.
Byłoby obłudą stwierdzenie, że Ksiądz Proboszcz był ideałem bez wad. Miał wybuchowy charakter i w miarę upływu czasu ta przywara dawała o sobie znać coraz częściej. Był zmęczony budową, walką z urzędnikami, z ludźmi chcącymi załatwiać swoje interesy wykorzystując problemy finansowe związane z budową. „Księże Proboszczu, ksiądz powie to i to na kazaniu, w ogłoszeniach, a ja po cichu wpłacę okrągłą sumę na konto budowy. Zgoda?” Zgody nigdy nie było, a ludzie składający takie propozycje stanowczo byli odsyłani z kwitkiem.
Czasami wybuchał – by po chwili, krótszej lub dłuższej, przygarnąć delikwenta do siebie i silnym uściskiem przepraszać. Kto w porę się nie zorientował i nie złapał dodatkowej porcji powietrza w płuca – miał problem z oddechem.
Często można go było zastać na osobistej modlitwie, której owocem była zapewne siła ducha, a także kazania pełne głębokich przemyśleń; skrócone ich wersje drukowane były jako komentarz do czytań niedzielnych w Salve Regina. Są to prawdziwe perełki: zaledwie kilka zdań, a tak wspaniale trafiających w sedno, będących kanwą dla osobistej refleksji. Na egzemplarzu tych „Słów na Niedzielę” (wydanych przez P. Kowalskich) Ksiądz Proboszcz napisał dedykację, która jest dla mnie i mojej żony prawdziwym zaszczytem, ponieważ dziękuje nam za lata przyjaźni.
Nawet gdy dopadła go choroba, przez długi czas, dopóki mógł, służył Parafii. Jego pożegnanie z Parafią zapadło zapewne wszystkim uczestniczącym w tym wydarzeniu głęboko w pamięć.
Zorganizowano festyn, chyba pierwszy na taka skalę w Aninie. Na zakończenie pod jednym z namiotów pojawił się schorowany Ksiądz Proboszcz. Bardzo szczupły, z wychudzoną twarzą, wielkimi płonącymi oczyma witał i żegnał każdego. Ustawiła się ogromna kolejka tych, którzy chcieli po raz ostatni zamienić choć dwa słowa ze swoim PROBOSZCZEM. Pod koniec już nie miał sił, ze zmęczenia nie mógł mówić. Ale nie pozwolił asystującej mu pani doktor przerwać korowodu podchodzących do Niego osób. Wytrwał do końca, do ostatniego parafianina w kolejce. Wiele osób miało łzy w oczach i nie kryło tego. ON nie. Do końca siedział wytrwale na krzesełku i już tylko ściskaliśmy delikatnie jego dłonie, zdając sobie sprawę, że oto widzimy go pewnie ostatni raz i że odchodzi od nas Wielki Kapłan, Wielki Proboszcz na Aninie.
Andrzej Broniatowski – od wielu lat parafianin w Aninie, ojciec czworga dzieci i dziadek piątki wnucząt, wraz z małżonką Bożeną prowadził przedszkole parafialne, wieloletni przyjaciel ks. Kalisiaka.